Do naszej trójki (Bosman,
Himalaja i ja) niespodziewanie dołączyli ‘Górale’
– Kuba i Mateusz. Ale miła niespodzianka! I co się
dzieje? Następuje pierwsza zmiana! Jedziemy w sobotę, a
nie –jak wcześniej było planowane- w niedzielę.
Siedzę więc z piątku na sobotę nad robotą do porannej
szaróweczki. W międzyczasie piekę szarlotkę i kończę
robić dobre jedzonko do słoików, bo 16-ego Bosman ma
urodziny i chcę, żebyśmy jakoś to obeszli.
Bosman z Himalają
przyjechali do Pustników nad jezioro Gielądzkie po południu,
‘Górale’ wieczorem, ja niedługo po nich. Musiałam
się troszkę zdrzemnąć na stacji benzynowej. Radosne
przywitania, szybkie rozbicie namiotu, kajaki na brzeg
i….można już zrobić to, co lubimy takiego dnia
najbardziej. Zasiąść, cieszyć się, jeść i próbować
niesamowitych nalewek, które w straszliwej ilości przywiózł
Mateo. Otworzył swój kuferek, a tam było wszystko, czemu
można było nadać postać płynu z nieprawdopodobną ilością
procentów. I co kolejna buteleczka, to smaczniejsza zawartość.
Upojny wieczór zakończony
został śpiewami i panowie w swoich namiotach przyjęli
pozycję poziomą.
Dzień pierwszy
Poranek wita nas słoneczkiem
i nieskazitelnie rześkim powietrzem. Jezioro z przezroczystą
wodą na wyciągnięcie ręki. Czas wstać, ale coś ta moja
głowa.. Zaczyna mi wyglądać na to, że wczoraj
‘dama lekko wyszła z fasonu’… Rozglądam
się, czy mam bratnią duszę w cierpieniu. O, jest
Himalaja, klęczy biedak.. Dopiero po dłuższej chwili
zaczynam rozumieć, że choć trzyma głowę w krzaku, to
raczej niczego tam nie szuka. Co do mnie, to muszę trochę
wolniej chodzić, no i nie myśleć, że trzeba dzisiaj
przepłynąć dwadzieścia parę kilometrów.
Kuba z Mateuszem pojechali
postawić samochody u Wojtka. Oj, dobrze! Jest jeszcze
chwila wytchnienia – ja pod drzewem, Himalaja na wznak
na pomoście. Zdradziecki Bosman chodzi i robi nam zdjęcia.
Schodzimy na wodę. Po
Ibupromie znowu widzę, jaki piękny jest świat, ale gdy
Mateusz kusi, dzwoniąc nożem w buteleczkę, że ‘międzymiastowa’
na linii, to w popłochu odpływam, pozostawiając
‘przy telefonie’ Bosmana, który lubi rozmowy
mające dobry smak.
Bujamy się na fali. Przed
nami jezioro zasnute błękitną mgłą rozwiewaną
przezroczystymi smugami przez lekki wiatr. Kuba zadowolony
zamachał wiosłami i zniknął na horyzoncie. Mateo cieszy
się, że wokół tak pięknie, mówi, że od bardzo dawna
marzył, żeby popłynąć Krutynią. I nagle się udało.
Zrobiła się pogoda, praca niespodziewanie odpuściła, żona
dała dyspensę i jest teraz szczęśliwy. Ale ładnie
opowiada o tej swojej Kasi! Dużo ciepełka. Miło słuchać.
Bosman gapi się w mapę. Jest przejęty. Ma się wszystko
udać. No nie, ma się bardzo, bardzo udać! Jest
perfekcjonistą. Kpimy sobie troszkę z niego, że spina się,
jak agrafka. Himalaja ma zieloną twarz, na którą
zapracował wczoraj rzetelnie. Mimo to dzielnie wiosłuje
patrząc przed siebie nieruchomo. Ma stale brać lekarstwa,
które odstawił wczoraj. Dzisiaj definitywnie odstawił
kubeczek, którego wieczorem, wraz z pilnie uzupełnianą
zawartością nie wypuszczał z rąk aż do zaśnięcia.
Rano wrzucił go z obrzydzeniem do samochodu, żeby odjechał
do Wojtka i nie kusił. Przyszłość wkrótce pokazała, że
przyjemnościom trudno się oprzeć. Mam przeświadczenie,
że Himalaja nie tknął pigułek przez cały spływ.
Jest niesamowita pogoda. Słońce
i ciepło jak w lecie. Oszałamiająco świeże powietrze.
Wokół kompletna pustka. Tafla jeziora lśni jak płynna rtęć,
brzegi porośnięte lasem przybrały niebiesko- granatowy
odcień na tle błękitnego nieba. Z tym bajecznym obrazem w
oczach doganiamy Kubę, który w trzcinach szuka ujścia
strugi, którą mamy przepłynąć na jezioro Lampackie.
Jest! Woda płytka i cholewka!- coraz jej mniej. Wysiadamy,
puszczamy kajaki wolno, potem je ciągniemy, a potem woda
znika i dalej już tylko wilgotne kamienie zmieszane z kawałkami
cegieł. No, kurcze!
Nie jest to koniec świata,
bo struga ma około kilometra, a już zrobiliśmy dwie
trzecie. No, ale dalej kajaki trzeba nieść.. tego nikt się
nie spodziewał. W zasięgu wzroku mam mostek, a na nim
kilka osób, z którymi rozmawia Kuba i Mateusz. Słyszę
wesołe głosy.
- No, rzekę nam wypili
– Mateo macha w moim kierunku. Wspinam się na mostek
i widzę, że publiczność jest o wiele bardziej liczna,
obojga płci, a wszyscy w dobrym humorze. W czarnych skórach
z emblematami, wytatuowani mniej, lub bardziej, opierają się
o swoje lśniące motory. Wszyscy na oko w naszym wieku.
Przyglądają nam się zaciekawieni i rozbawieni. Jeszcze
nigdy nie widzieli min kajakarzy, którym się rzeka skończyła!
-Ojej, ale jesteście ładni!
Ale piękne maszyny.. Zachwycam się, bo takie stado
motocyklistów robi wrażenie. Właśnie wracają ze zlotu
do swojego Giżycka i wpadli w te okolice, żeby obejrzeć
pałac neogotycki z XIX wieku, o ten tutaj koło mostka, ale
już go wykupiono i ogrodzono siatką. Prywatny. Jednej
atrakcji zabrakło, ale nie żałują, bo pojawiła się
jeszcze lepsza – my. Stajemy wszyscy razem,
fotografujemy się i wygłupiamy. Z obu stron lecą dowcipy.
Pomysł, żeby zrobić zlot kajakowo –motocyklowy działa
na wyobraźnię. Co robicie na takich zlotach – pytam
uśmiechniętej dziewczyny obok mnie. –Pijemy-
odpowiada rozbrajająco. Są weseli, przyjacielscy,
zrelaksowani i trzeźwi i odjeżdżają po niedługim czasie
żegnając się z nami uprzejmie i ciepło.
Taaak, wszystko fajnie, ale
kajaki same nie pójdą. Panowie biorą się za noszenie.
Bosman w tych swoich piankowych kapciach ślizga się na
kamolach i jak to Bosman – bo to nie pierwszy raz -
nic nie mówi, że pokaleczył sobie kolano. Pewnie myśli,
że jak je obtarł ręką posmarowaną mokrym brudkiem, to będzie
git. Przyszłość pokazała, że konieczny był antybiotyk
i opatrunek.
Z jeziora Lampackiego
bliziutko już na wąski Lampasz, z którego wypływa
Krutynia. Nazywają ją tutaj Sobiepanką. Piękno okolicy
całkiem niespotykane. Następne rynnowe jeziorko. Woda jak
kryształ. I znowu rzeką. Potem małe, otoczone lasem
jeziorko Kujno i śliczny odcinek Krutyni aż do jeziora Dłużec.
A tam, na końcu Dłużca czeka nas przenoska. Ładny kawałek.
Bardzo się przydaje wózek kajakowy Hamalaji. Otrzymał go
kurierem w ostatniej chwili przed wyjazdem. Strasznie ciężkie
te kajaki. Najcięższe chyba Bosmana i mój. Niby pakowałam
się naprawdę oszczędnie, ale mam sporo jedzenia w słoikach.
Jak już zrobimy elegancką kolację, to wywalę szkło. Do
jakiegoś kosza, ma się rozumieć. Ubędzie kilka kilogramów.
Bosman zawsze ma łódź podwodną. Bety i spanie na pokładzie,
a pod pokładem puszeczki z piwem w słusznej ilości. Gdy
wsiądzie, linia wody zaznacza się nieco poniżej kołnierza
kokpitu. Gdy kajak Bosmana pływa normalnie, to znaczy, że
czas do domu. Himalaja też waży, bo nawkładał do tego
swojego Prijona cudów. Najbardziej mnie śmieszy wielka
filiżanka z półcentymetrowego szkła. Waży pewnie ze dwa
kilo. No, ale ma wózek. Kuba spakował się
minimalistycznie. Ma kupę miejsca u siebie w łódce.
Wtryniłam mu pierwszego dnia swoje kalosze i zapomniałam,
bo się nie przydawały. Znalazł na nie miejsce- do
ostatniego dnia bez skargi. I jeszcze grzybów nawkładaliśmy
mu do bakisty, jak się nam trafiły kanie po drodze. Mateo
mi powiedział, że efekt pakowania Kuby osiąga się bardzo
prosto. W ostatniej chwili należy podjąć decyzję o wyjeździe,
złapać namiot, śpiwór i siemię lniane do jedzenia. Woda
jest w jeziorze. Tyle. Po podniesieniu kajaka Mateusza
uznajemy, że tylko ten trzyma się uczciwej normy.
No i wreszcie jesteśmy na
Białym! W popołudniowej poświacie wyłania się przed
nami Owcza Wyspa. Tam płyniemy.
Piękna, wielka, zielona
polana ze sporą górką, trochę sosen, niski, odsłonięty
brzeg na którego krawędzi rosną z rzadka drzewa, których
fantastycznie powykrzywiane korzenie odsłania podmywająca
je fala. Nieopodal szumiące trzcinowisko, trochę chaszczy.
Woda kryształ. Słoneczko jeszcze w miarę wysoko, ale już
światło dnia zmienia się powoli na kremowe. Wiatr szumi w
koronach drzew. Bajecznie! Nagle nie wiadomo skąd pojawia
się przed nami starszy, krewki mężczyzna w pelerynie
khaki. Ponieważ wcześniej Bosman opowiadał o pewnym
archeologu z wyspy na jeziorze Białym, to natychmiast zostały
przypisane Panu Nieznajomemu wszystkie tytuły naukowe i
zaszczyty sławnego odkrywcy, a kulturalny Kuba, zapewniając
Pana Nieznajomego, że wszystko o nim wiemy i szanujemy
strzela podeszwami sandałów, zgina się w ukłonie i
przedstawia z imienia i nazwiska. Rękę Pana Nieznajomego
ściskamy wszyscy po kolei z największym uszanowaniem.
Nawet ja – ze zdumieniem zapewniając jak ogromnie,
ogromnie mi miło, choć wiem przecież, że ten archeolog i
jego stanowiska wykopaliskowe, które widziałam na własne
oczy w lipcu tego roku są na innej wyspie, na innym
jeziorze Białym i ze sto kilometrów stąd! Na Suwalszczyźnie,
tam, gdzie nocowaliśmy zaczynając spływ Hańczą. Pan
Nieznajomy rozpłynął się w uśmiechu, przyjął hołd i
zakomunikował krótko : 5 zeta od kajaka, 10 od namiotu i
10 od osoby. Za klimatyczne nie liczy, bo już po sezonie.
Faktury nie będzie!
Szmal dostaje w minutę, robi
w tył zwrot mówiąc przez ramię, że drewno na ognisko
jest tam, a kibel tam i zniknął.
Mowę odzyskujemy dopiero po
pewnym czasie i po ‘międzymiastowej’.
Nie chce nam się palić
ogniska. Jesteśmy zmęczeni. Każdy coś tam sobie szybko
gotuje w garnku. Potem siedzimy, popijamy, gadamy. Kuba
pyta, czy wiemy, jakie jest najszybsze zwierzę na świecie.
No, wiadomo, że gepard. A jaki najszybszy ptak? Oho! -
ornitolog kontra laicy... Dramatyczna chwila ciszy…
No..??? - Ptak geparda! – objaśnia uprzejmie Kuba i z
tak samo uprzejmą satysfakcją patrzy, jak nas skręca ze
śmiechu. Jeszcze parę łyków herbaty i ku naszemu
zdumieniu Bosman idzie do namiotu. ‘Musi’
przygotować trasę na jutro. Zapalił w środku latarkę wśród
jakichś klamotów. O, zobaczcie jaki się cień zrobił na
tropiku – mówię, co mi podpowiada wyobraźnia. Jakby
u Bosmana w namiocie kaczka siedziała… - Ptak
Bosmana! – radośnie zakrzyknęli panowie. Taaak, ten
ptak nie opuści już Bosmana do końca spływu.
Przypominamy mu o tym przy każdej okazji.
Coś zaszeleściło w
trzcinach po lewo. Świecimy latarką. Na ścieżce stoi
spore zwierzątko i gapi się na nas. To borsuk! Białe
paski na pyszczku. Cholera, też będzie chciał od kajaka,
namiotu i osoby? Figę dostaniesz! Zbieramy jedzenie i
chowamy do kajaków pod dekle. Poszedł sobie. My też się
powoli rozchodzimy do swoich chałupek.
Dzień drugi
Przed czwartą Bosman
wystawia głowę z namiotu, bo obudziły go jakieś hałasy
w obejściu. A… odwiedziny borsuka. Śmiecie
porozwalane. Można spać dalej.
Okazało się jednak, że
borsuk obejrzał dokładnie wszystkie eksponaty. To, że
zabrał śmieciową reklamówkę z puszką po gulaszu nie
dziwi mnie. Ale czego skurczybyk chciał od mojej
ortalionowej torby na naczynia w kolorze lila, w której nie
było nic do jedzenia, to już nie rozumiem. Stratę
odkrywam, gdy chcę zaparzyć herbatę. W środku był
karton Liptona, cukier i sól w pojemniku. Przeżywam chwilę
smutku, bo myślałam, że cham wyniósł mi razem z workiem
mój bezcenny filtr do wody, ale nie, jest w kajaku. Panowie
pocieszają mnie. Widać, nie tylko mnie podobał się worek
w tym kolorze i że to pewnie była ona. Ale ja wiem swoje.
Borsuk, to borsuk. Zboczeniec i złodziej! Wybebeszoną
reklamówkę z puszką znajduję w trzcinowisku, torbę
psychol zabrał pewnie do nory. Ciekawe, ile jeszcze takich
torebek ma u siebie w chałupie…
Odpływamy. Pogoda jak
marzenie. Czyste, niebieskie niebo. Bardzo ciepło. Dobrze
powyżej dwudziestu stopni. Piękno na wyciągniecie ręki.
Bosman opracował trasę, zakomunikował, że mamy kawał do
przepłynięcia, żeby potem pobyczyć się dwa dni nad
jeziorem Kierwik. Machnął wiosłem i zniknął w dali. -
Popłynął za swoim ptakiem - panowie są bezlitośni.
Piękne to jezioro Białe.
Mijamy parę wysp. Las dochodzi do brzegu wzdłuż którego
płyniemy. Na końcu wypływ Krutyni. Powolny nurt niesie
nas wzdłuż porośniętych sosnami brzegów. Podwodne rośliny
falują wraz z prądem przezroczystej rzeki. Mijamy cudowne,
niewielkie rozlewiska i leśne jeziorka gdzie powietrze
zatrzymane przez drzewa robi się cieplejsze, pachnące żywicą
i szuwarami. Stada dzikich kaczek. Łabędzie. Żadnego człowieka
na trasie. Teren odsłania się wolniutko i cywilizuje.
Mijamy zakręt, na którym rośnie drzewo sandałowe. Jakaś
normalna jabłonka to jest, ale obwieszona mnóstwem damsko
– męskich butów. Na tabliczce napis, żeby nie było
wątpliwości. Podoba nam się, doceniamy poczucie humoru..
Stamtąd już niedaleko do Babięt. Brzegi się podnoszą,
sosnowy las porasta wysokie skarpy. Dopływamy do stanicy.
Gdzieś hen, na wysokim klifie knajpa. Siadamy na
przeszklonej werandzie z widokiem na rzekę. Słońce rozświetla
wodę aż do dna. Niebo błękitną poświatą ślizga się
w nurcie.
Po zupie kurkowej, solidnej
porcji najróżniejszych w smaku pierogów i wygrzaniu się
na słonku schodzimy na wodę.
Piękne, błogie lenistwo z
pełnym żołądkiem. Płyniemy niesieni prądem, ledwo,
ledwo ruszając wiosłami. W Babiętach zatrzymujemy się
pod mostem i wszyscy panowie wędrują do sklepu. Oj, jak
dobrze! Jak ja nie lubię sklepów! Zostaję i kładę się
na karimacie. Przyjechał samochód i przywiózł jakąś młodzież
i kajaki. Patrzę na nich z ciekawością. Normalnie nie mam
czasu obserwować ludzi. Teraz tak. Fajne, że chcą popłynąć
i czegoś doświadczyć, niefajne, jakich słów używają w
rozmowie, przy dziewczynach i –dziwne - nie ma w nich
radości, czy podekscytowania. Tam, gdzie są pary dziewczęta
zachowują się jak smutne żonki, na których ciąży obowiązek
troski o związek, a chłopcy są spięci, ruchy mają
kanciaste i nonszalanckie, charakteryzujące nowicjuszy.
Tylko jeden, który płynie sam, uśmiecha się do mnie
szeroko z ‘dzień dobry’, więc odpowiadam chętnie
i pokazuję : - odwróć wiosło, bo masz tył na przód. Zaśmiał
się bez kompleksów, wiec wołam : powiedz tym z przodu, bo
prawie każdy tak popłynął! - Sie zrobi! Dzięki –
i wrąbuje się na płyciznę. Wysiada z łódki. -Gamoniu ,
jak pływasz – śmieje się, bawi go to. Widzi, że ja
widzę, macha mi, wsiada do kajaka i woła : wiosła w tył
zwrot! Już go lubię.
Wrócili panowie, więc w
drogę. Płytka ta rzeka tutaj. Trochę płyniemy, trochę
idziemy. Cienisty tunel, jeszcze zupełnie zielony, choć
przyroda już łapie delikatną jesienną poświatę. Dopływamy
do tamy młyńskiej. Himalaja odpina wózek. Pięknie sobie
dajemy radę z przenoską. Teraz dalej rzeką, która w tym
miejscu ładnie została nazwana Babięcką Strugą.
Wpływamy na jezioro Zyzdrój
Wielki. Jaka przestrzeń! Rozległe, błękitne, jakby
nieskończone, bo pojawiła się mgiełka i leciuteńko
zasnuwając niebo wtapia się w rześkie powietrze
odrealniając świat. Przestaję wiosłować.. Panowie nikną
w dali. Jestem sama w ciszy. Przytomnieję, ale powolutku i
przyjemnie. O, w pewnej odległości wyłania mi się z
prawej Bosman. Ach, czekał na mnie. Zapalamy jego
nieziemskie fajeczki. Czyżby teraz waniliowe dla odmiany?
Płyniemy powoli. Mam
niesamowitą ochotę położyć się w wygrzanych trawach na
słońcu. Bosman rozumie te moje chętki. Poznał mnie już
trochę. Trzeba by zawiadomić Górali i Himalaję, żeby
poczekali. Są z osiemset metrów przed nami, tam, na tle
wyspy. Dzwonię do Mateo. Proszę, żeby zatrzymali się.
Wolniutko wiosłujemy, coś tam sobie opowiadamy, śmiejemy
się. Z daleka majaczą nam przy wyspie kajaki, a ludziki od
kajaków w wodzie. Gdy dopływamy, są już wykąpani i raźni
jak młode źrebaki. Wychodzimy na brzeg i czytamy na
tablicy PTTK, ze właśnie zakotwiczyliśmy na Wyspie Miłości.
Postanawiamy zostać, choć jeszcze słońce dość wysoko.
Bosman żadnych Miłości nie miał w planie, ale podoba mu
się tutaj i daje swoją bosmańską zgodę.
Wyspa wyłania się z jeziora
jak wielki, wyrośnięty, zielony bochenek z - gdzie nie
gdzie -poodkrawanymi przylepkami. W tych miejscach jest
stromo, a pionowe skarpy przenikają korzenie sosen, wystające
suchą plątaniną poza ich krawędź. Żółty piach klifu
przerasta trawa i mech. U podnóża, ładnych parę metrów
w dół szumią trzciny. W pozostałych miejscach brzeg
opada łagodnie, tworząc piaszczyste zatoczki zalane
idealnie przezroczystą wodą. Wyspa jest cała porośnięta
trawą, mchem, poletkami jagód. Jest trochę krzaków, a
nad wszystkim szumią olbrzymie sosny. Kilka miejsc po
ogniskach zaczyna już porastać trawa.
Gdy przychodzę z karimatą
po wygrzaniu się na słoneczku widzę, że trzy namioty już
stoją. Himalaja poszedł pływać, ale już wraca. Jeszcze
go nie widzę, ale już słyszę. Gromko obwieszcza, że
jest goły jak święty turecki. Właśnie wyszedł z wody,
gdy staję na brzegu wysoko nad zatoczką. Widzi mnie i
drepcze teatralnie po plaży, trzymając rozłożone slipy
przed sobą zamiast figowego liścia. Ale nie wygląda na
to, żeby chciał się ubrać. Zachwala swój obecny stan i
jego wygodę świecąc czterema literami, łysiną i uśmiechem
od ucha do ucha.
Trochę się kręcę w różne
strony, bo nie mogę się zdecydować, gdzie położyć swój
pokrowiec ze śpiworem. Będę spała pod gołym niebem.
Bosman zrobił już to samo ze swoim. Wybieram miejsce na
wysokim klifie, tuż, tuż przy krawędzi od której
odgradza mnie tylko wysoka, przepiękna sosna. Dzięki niej
może nie spadnę, gdy będę przewracała się na drugi
bok. Chcę czuć się jak zawieszona w przestrzeni. Chcę
rano otworzyć oczy i zobaczyć daleki widok na jezioro i
niezwykłą płaską wysepkę z jednym dużym drzewem o
wielkiej koronie. Gdy rozmawiam z Mateuszem, odkrywam z radością,
że ma podobne potrzeby odczuwania takich emocji. Podejrzewałam
to już na Drawie, gdy zobaczyłam jak postawił swojego
busa, w którym nocował. Po odsunięciu drzwi miał widok
wprost na rzekę. Tak samo rozbija teraz za każdym razem
namiot. Po odsunięciu suwaka tropiku prawie wpada do wody.
Wiem o co chodzi – tak chciałoby się najeść i napić
tymi cudami wokół!
Robimy jedzenie. A gdzie
Himalaja? Już gotowe! Okazuje się, że popłynął po gałęzie
na ognisko na brzeg, bo na wyspie wszystko spalone do
ostatniego patyka. Wprawdzie Kuba z Mateo nawkładali na
kajaki niewykorzystanego drewna, za które zapłaciliśmy
Panu Nieznajomemu, ale było mokre. Himalaja nikogo o nic
nie zapytał, powiedział, że płynie, wziął siekierę i
zniknął. Wraca po dłuższym czasie załadowany po dach!
No niesamowity jest! Bosman ma na to swoją teorię: to zasługa
‘międzymiastowej’ i odstawienia tych wrednych
tabletek.
Po kolacji siedzimy przy
ogniu w promieniach zachodzącego słońca. Obserwujemy
kajak, który zbliża się przez złotoróżowe jezioro dokładnie
w naszym kierunku. Czyżby właściciele wyspy po
‘kesz’? No nie, nie, nic bardziej mylnego. Przypłynęła
dmuchańcem para nowożeńców. Sympatyczny, rozgarnięty chłopak
i delikatna, rezolutna dziewczyna. Pożenili się miesiąc
temu, dostali w prezencie kajak, no to popłynęli w podróż
poślubną. Spodobali nam się. Przysiadają przy ognisku. Z
sympatią ściskamy sobie dłonie. Himalaja uwielbia
sytuacje z nowymi ludźmi. Dzisiaj jest jego wieczór!
Zabawia wszystkich różnymi opowieściami, najczęściej
medycznymi, których jest jedynym bohaterem. Kuba i Mateo
skręcają się ze śmiechu, bo odkryli, że Himalaja ma
choroby na wszystkie litery alfabetu. Wystarczy przycisnąć
literkę, a wyskakuje mrożąca krew w żyłach opowieść.
Słaniamy się ze śmiechu, a Himalaja szczęśliwy dokłada
do pieca.
Gwiazdy rozświetlają niebo.
Ani chmureczki. Ciepła, pachnąca noc. Wodzirej Himalaja zmęczył
się i poszedł do namiotu. To samo nowożeńcy i Kuba.
Zastanawiam się jak zdemoralizować te kury, z którymi
Kuba chodzi spać, zwłaszcza, że wcale z nimi nie wstaje.
Już parę razy wystawiliśmy głowy z namiotów z
‘namaste’ o tym samym czasie i nie był to wcale
blady świt. Miło by było razem siedzieć przy ognisku do
późnej nocy.
Na razie przy ogniu jesteśmy
we troje. Bosman martwi się, że wytrąbiliśmy już
wszystko z buteleczek. Nie, nie. Przecież ja mam w
kajaku!… Ach, życie jest piękne!
Dzień trzeci.
Około czwartej pierwszy raz
otwieram oczy. Oniryczny, perłowy welon spowija świat.
Tylko od białej tafli jeziora połączonego z niebem odcina
się jakby talerzyk, na którym rośnie bonsai. Jest może
szósta. Promienie wczesnego słoneczka przedarły się
przez opar. Rozświetlają talerzyk i już widać ciemniejszą
linię szuwarów, odcieniami pulsuje zieleń trzcin, a
drzewo stoi jak primabalerina w oczekiwaniu na solo. Nie mogę
się napatrzeć. Ale.. oj, jest to dobra pora, żeby kobieta
zażyła kąpieli. Biorę ręcznik i idę do zatoczki z tyłu
wyspy. Jaki piękny mech! Wczoraj Mateusz znalazł parę
grzybków. Może i ja poszukam? Zbliżam się do krzaków,
rosnących w zagłębieniu brzegu. I nagle serce ze strachu
skacze mi do gardła. Słyszę chrapliwy, basowy dźwięk:
-Zajęte!
Chyba nie starczy wody w
jeziorze, żebym wróciła do przytomności. Jeszcze nigdy
nie miałam takiej radosnej kąpieli. No po prostu padłam
plackiem!
Gdy przyszłam, śniadanie było
już gotowe. Panowie przygotowali smakowicie różne pyszności.
Fajnie tak- mieć gotowe i podsunięte pod nos. Bosman
opowiada, że jakaś żaba nie dawała mu spać. Cały ranek
skakała mu na twarz. No nie wykazał się. Całować trzeba
było! Gorzej, gdyby potem zamiast żaby pojawił się
napalony książę. Czary na Wyspie Miłości.. Teraz to już
nic nie wiadomo..
Wesoło nam od rana. Jeszcze
trochę drzewa zostało. Dopalamy wczorajsze ognisko.
Przyszli nowożeńcy. Fajni, otwarci młodzi ludzie po ASP
we Wrocławiu. Miło się rozmawia, ciekawi mnie ich
spojrzenie na sztukę, ale panowie są już prawie gotowi.
My odpływamy, oni zostają.
Przed nami piękny odcinek
coraz piękniejszej rzeki. Co może być wspanialszego, niż
takie włóczenie się bez pośpiechu, z tobołkami w których
jest minimalna ilość rzeczy, polegając na swojej sile i
sprawności. Zastanawiam się, czy dałoby się opracować
taką wyprawę, żeby popłynąć zygzakiem przez Polskę od
gór do morza. Albo w poprzek. Korzystając z podwózek między
różnymi rzekami po drodze, lub płynąc pod prąd tam,
gdzie byłoby to konieczne. Hm… spływ życia.
Ciekawe, jak szybko zatęskniłoby się za domem i doceniło
zwykły stół, krzesło czy łóżko. Nie mówiąc o łazience,
czy odzieży pachnącej płynem do zmiękczania tkanin.
Ciekawe na ile już jesteśmy wygodni i tą wygodą
ograniczeni. Ciekawe, czego dowiedziałabym się o sobie?
Ciekawe, czy mając czas w ogóle odważyłabym się na to?
Zamierzamy dzisiaj dopłynąć
na Kierwik i tam, na leśnej polanie przy jeziorze odpocząć
cały następny dzień. No i to jest ten 16-ty września!
Urodziny Komandora i Bosmana w jednej osobie.. Ma również
przyjść na ‘uroczystość’ Wojtek, który
mieszka w pobliskim Koczku. Złocistą popołudniową godziną
dobijamy do polanki. Trzeba się trochę wspiąć na brzeg.
Piasek, korzenie drzew, a na górze płaska, kameralna
patelenka otoczona dębowo – brzozowo - sosnowym
lasem. Przed nami zniżające się już powoli słońce. Ładnie.
Himalaja marudzi, że nie zmieści mu się na polanie jego
trzyosobowy namiot. -Zmieścisz się! Bosman i ja znowu śpimy
pod gołym niebem! Zajmiemy niewiele miejsca. Nie trafiamy
mu do przekonania. Idę do lasu, ścieżynką przy jeziorze,
żeby rozprostować kości. Wracam po dziesięciu minutach z
koszulką pełną prawdziwków. Mmmm, ale pochodzę po
lesie… Jutro… Kuba i Mateo od razu oczyszczają
je i przyrządzają. Mamy królewskie danie.
Idę popływać w jeziorze.
Przyszedł Wojtek z psem. Duży owczarek alzacki Misiek.
Radośnie wpada do jeziora, piszczy i szczeka usiłując gryźć
wodę. Morda uśmiechnięta szeroko. Istny żywioł. Potem
wbiega między namioty i otrząsa się fontanną kropel, co
już nam się mniej podoba więc go gonimy, Misiek znowu
wpada do wody i znowu przybiega.
Podczas, gdy ja pływam,
panowie obradują. Potem Kuba objaśnia mi ich nowy plan.
Wcale się nie dziwię, że coś wymyślili. Jeszcze nie
ruszyli się z Rabki, a już z Bosmanem śmieliśmy się, że
misterny scenariusz spływu na pewno będzie wywalony do góry
nogami. No więc, co ja na to… co ja na to… że
jutro nie będziemy odpoczywać, tylko płynąć. I bierze
na litość, że pół Polski przejechali, żeby popływać..
I że zrobimy jeszcze Bełdany, a samochody będą na nas
czekały w Rucianem. A teraz pójdą do Wojtka naładować
komórki i moją zabiorą, i przestawią samochody. Wrócą
rowerami do Wojtka, a potem piechotą. Mam chęć mrugnąć
do Bosmana – widzisz, przewidzieliśmy
nieprzewidywalne. Tylko te grzyby jutro.. No dobra. Jasne,
że tak.
Zostajemy z Himalają. Trzeba
zrobić urodzinową kolację, korzystając, że Wojtek do
nas przyjdzie na wieczór. Himalaja jest skwaszony. Wie, że
jak coś robię, to nie słucham jego monologów. A ma
potrzebę uraczyć nimi każdego z wylewnością i w dobrej
wierze. Wkurza go moja niewdzięczność. Złość wyładowuje
na namiocie. Przeciąga cały majdan z jednej strony polanki
na drugą i z powrotem. Uch, jaki zły! Zostawiam więc gary
i idę do niego. Chodź, to ci pomogę. Tu masz płasko, tu
będzie wyjście, co ty na to? Trochę poprawił po swojemu
przedstawiony projekt zagospodarowania przestrzennego i
zdaje się, że jest gotów do współpracy. Rozstawia się.
Robię jedzenie. Mamy
niestety o jeden duży garnek za mało. Himalaja ma w czeluściach
swojego kajaka naczynia, ale wygląda to jak duży komplet
małych salaterek. Himalaja, zobacz, czy Bosman ma na
wierzchu gary? Nie ma. Przypominam sobie, że Kuba ma duży
garnek. Przez najbliższe czterdzieści minut Himalaja
ustala telefonicznie i smsowo jaki jest numer do Kuby, żeby
uzyskać zgodę na grzebanie w jego rzeczach i znaleźć
upragnioną zdobycz – menażkę. Cała akcja idzie
przez Bosmana. Widzę ile pasji w to wkłada, jak bardzo się
angażuje, jaki staje się energiczny. I skuteczny. I ile mu
to daje zadowolenia. W ogóle zapomniał o monologach i własnej
osobie.
No, mamy wszystko
przygotowane. Gdy panowie pojawiają się na polanie Mateusz
pada na ziemię. - No Kuba chciał go zamordować! Na tych
rowerach to jechali razem dwie minuty, potem zobaczył plecy
Kuby, a potem już widział tylko ciemność przed oczami. -
Mateo, to proste, jeśli chcesz uprawiać z Kubą sport, to
wykup sobie zawczasu polisę na życie i ‘obstaluj
jesionkie’ jak to mówią w Warszawie na Szmulkach.
Na środku polanki na Bosmana
czeka złote zawiniątko ze złotą wstążeczką, a w środku
dmuchana poduszka, żeby nie musiał podkładać sobie worka
z butami pod głowę do spania. Odśpiewaliśmy sto lat i
bierzemy się za jedzonko. Potem do kubeczków leje się
elegancki szampan ufundowany przez Bosmana, który można
zagryzać prażonymi migdałami. Było i mięsko i ser smażony
i warzywa duszone i grzyby i ryż, którego doglądał osobiście
podczas ‘procesu dochodzenia’ Himalaja. A to
wszystko przy ognisku, które pięknym blaskiem oświetlało
drzewa, ludzi i zwierzęta.
Jedynie Mateusz był trochę
zakłopotany, bo się okazało, że przepiękny przewodnik
po rzekach w albumowym wydaniu, który przygotowali z Kubą
na prezent został w jego samochodzie.
Dzień czwarty
Dopijamy urodzinowego
szampana. Zostało po szklanie. Wszyscy w świetnej
kondycji, jedynie Bosman jest o rok starszy, co wzmacnia
jego komandorski autorytet.
Powietrze dzisiaj staje się
jakieś inne, choć mamy słońce i ciepło. Na niebie mnożą
się cienkie piórka chmur. Układają się w kaskady
spowite białawymi pajęczynami. Będzie zmiana. Kuba nie
poddaje się mojemu wrażeniu, ogląda fronty pogodowe w
necie, uspokaja, ale ja mam swoje obserwacje, które mnie
raczej nie zawodzą, no i czuję to ‘sobą’.
Dzisiaj rozbijam namiot. Może padać w nocy.
Ale na razie płyniemy przez
jeziora Zdróżno i Uplik na niesamowite, zielonkawe jezioro
Mokre, które kończy się jazem, więc czeka nas przenoska.
Himalaja, jesteś wielki z tym swoim wózkiem! Wpływamy na
przepiękny odcinek rzeki, który jest jednocześnie
rezerwatem przyrody. Teraz każdy płynie sam. Wokół
przyroda i rzeka jest taka, że nawet nie chce się gadać.
I tak dopływamy do Krutynia, mijając po drodze szerokie
tratwy z turystami. Przeważnie z Niemiec.
W stanicy przywiązujemy
kajaki do pomostu i idziemy coś zjeść do knajpy przycupniętej
na skraju wody. Po dłuższej chwili przychodzi Bosman
bardzo dziwnie zmoczony –od pas w dół i cała ręka,
po bark. Bosmanie, skąd ty wracasz? Jakoś nie możemy
dopasować ‘obrażeń’ do sytuacji. No cóż.
Nurkował za tym swoim składanym kieliszkiem, co to go używał
aż do zmęczenia materiału. Wypadł z kajaka pod pomost, a
Bosman za nim.
Obsługuje nas fajna
kelnerka. Zaciekawia mnie. Odbiera od nas zamówienie
przekomarzając się z panami, zwłaszcza z Himalają ze
swobodą, refleksem i dowcipnie. A na koniec przynosi takie
dobre rzeczy, że chyba od każdego z nas dostaje niezły
napiwek za całokształt. W każdym razie, gdy już
odchodzimy, jeszcze wystawia głowę z kuchni życząc nam
dobrej podróży.
Znowu nam błogo. Płyniemy
dalej, nie mając specjalnie sprecyzowanego miejsca, do którego
chcemy dotrzeć. Jak nam się coś po drodze spodoba, to
staniemy. Mateusz śpiewa sobie różne turystyczne
piosenki. Dołącza do niego Kuba i płyną tak przede mną
wyśpiewując w duecie. Nie wszystkie piosenki znam, niektóre
mruczę pod nosem, nie chcę głośno, bo bardzo dobrze im
to wychodzi beze mnie. Miłe to jest, takie beztroskochłopięce.
Podpłynął Bosman. Zapalamy fajeczki i słuchamy razem.
No, komandor jest
zaniepokojony, że już robi się późnawo. Wpłynęliśmy
w taki odcinek rzeki, gdzie brzegi są niskie, las zmienił
się na liściasty, ciemny. I jest pochmurno. Bosman wyrywa
się do przodu, szuka miejsca. Podpływa do jakiejś ciemnej
polanki, która może spełniłaby zadanie biwaku, gdybyśmy
byli zdesperowani, ale jeszcze możemy sobie pozwolić na płynięcie,
a poza tym na mnie to miejsce robi jakieś przygnębiające
wrażenie i od razu komunikuję, że ja tu nie staję. Aż
trochę mi głupio, że tak stanowczo odmawiam. Płynę
dalej pierwsza i po czterystu metrach przystaję przy
brzegu, który podniósł się lekko ponad zakole rzeki.
Jest piasek, wielka polana, sosnowy las, płasko, trawa,
miejsce na ognisko. Na końcu polany stoi ambona ze świetnym
widokiem na biwak. Ciekawe, na co polują tutaj myśliwi..
Bosman twardo nie rozbija
namiotu. W wieczorną rosę rzuca swój amerykański
pokrowiec ze śpiworami.
Pora kolacji. Nie palimy
ogniska, bo nie znajdujemy w pobliżu chrustu, a nie chce
nam się daleko chodzić. Bosman opowiada, że płynął
sobie spokojnie, gdy nagle z wody wyskoczyła ryba, dała mu
z liścia w komandorskie oblicze, przefrunęła nad kajakiem
i zniknęła w rzece. Bosman nie może się nadziwić - to
żaba, to kieliszek, to ryba, no wszystko, wszystko się na
niego uwzięło. A w nocy jeszcze po naszej polanie chodziły
jelenie i ryczały, no bo to przecież pora rykowiska. Po połowie
września już przecież!
Dzień piąty
Nad ranem pada lekka mżawka.
Zwijamy powoli wilgotne namioty. Tylko Bosmana namiot jest
suchy. Bo nie używał! Poszłam obejrzeć ambonę. Leżało
pod nią parę suchych desek. Panowie z lasu powyciągali
trochę gałęzi. Rozpalamy ogień. Bardzo lubię poranne
ognisko. Zawsze, gdy pływam Wisłą towarzyszy mi jak pies
– wieczorem, w nocy, aż do wypłynięcia po śniadaniu.
Wspomnienie gorącej kawy o świcie przy ścielącym się
dymie z pachnących wierzbowych gałęzi jest już w moich
wspomnieniach na zawsze. Tak jak i ciepły, głęboki piasek
w którym można się wymościć i leżeć godzinami z książką.
Nie spieszy nam się. Powoli
ustępuje z nad łąki wilgotny opar. Dym snuje się nisko,
majestatycznie. Chmurzy się cały dzień. Spadł deszcz,
ochłodziło się. Gdzieniegdzie przy rzece pojawiają się
murowane domki z czerwonymi dachami, czasem można zobaczyć
strzeliste wieżyczki kościoła.
Płyniemy przez fantastyczne,
podmokłe trzcinowiska. Czyściutka rzeka wytyczyła sobie głębokie
koryto, a z szuwarów rosnących wzdłuż niej wydobywają
się tajemnicze szelesty i poszumy w słabych podmuchach
wiatru. Jednolita szarość spowijająca niebo zaczyna się
delikatnie rozrywać pokazując tu i tam kawałeczki błękitu.
Powoli z tych szarych kawałków zaczynają zwijać się
chmury, jakieś cumulocośtam - nie mam ambicji, żeby to
pamiętać. Wiem natomiast, że spod takich chmurek wieje,
ale nie pada i jestem pewna, że jeszcze zobaczymy słońce.
Płyniemy leniwie przed
siebie. O dość wczesnej porze dopływamy do świetnej
polany tuż przy rzece. Wieś Iznota. Znajdujemy w przybrzeżnych
krzakach leżącą tabliczkę informującą, że pole
namiotowe jest nieczynne, ale przewracam ją, tak jak leżała
tekstem do dołu i zapominam. Podoba nam się tu. Ale
jeszcze nie zdążyliśmy rozbić namiotów, gdy pojawia się
Pani Nieznajoma, starsza kobieta po opłatę. Dostaje pieniądze,
informuje, żebyśmy w miarę wcześnie odpłynęli, bo ten
biwak jest czynny tylko w sezonie. Teraz okupują go wędkarze.
I jeśli będziemy palić ognisko, to tylko takie malutkie.
Szybko rozstawiamy namioty,
żeby się wysuszyły. Bosman twardo będzie spał w
pokrowcu. Jest chłodnawo i wietrznie.
Akurat robimy kolację, gdy
na polanę wjeżdża samochód. Rejestracja z moich stron.
Już przez szybę kierowca pokazuje gestami swoje
niezadowolenie. Podjeżdża nad samą wodę. Otwiera drzwi..
Oho! - myślę sobie – żadnych złości proszę pana!
Nawet niech pan nie próbuje… Zanim wysiadł, podchodzę
do niego i częstuję czarującym uśmiechem. – Dzień
dobry, Otrębusy witają Pruszków! Wiemy, że teraz z tej
polany korzystają wędkarze, ale pozwolono nam się rozbić
i już nawet zapłaciliśmy za to. Jutro już nas nie będzie
- znów czarujący uśmiech. Pan zbity z tropu łagodnieje w
oczach. Na to podchodzi Kuba i błysnąwszy kulturą wysoką
mówi, że wita go ‘leśnik z Małopolski’ i coś
tam jeszcze jedwabistym tonem.. Pan nie jest przygotowany na
żadne powitania i subtelne uprzejmości. Ma proste
potrzeby. Chce popłynąć łódką i złowić rybę.
Zapomina języka w gębie i mięknie zupełnie. Na koniec
okazuje się, że Kuba i Mateusz chętnie pomogą przenieść
silnik z samochodu do łodzi. Pan zamienia się w okaz wdzięczności.
Zmiana radykalna trwała może cztery minuty. Może zbiorowo
moglibyśmy prowadzić terapię?
Idę na spacer. Przede mną
piękne wzgórze z łąką i las. Z góry widać naszą
wioseczkę. Przycupniętych parę wiejskich chałupek. Żadnych
upraw, tylko nieużytki, piaszczysta droga, stare drzewa
owocowe przy domach. Ale ludzie są. Gdy ich mijam mówią
do mnie - Keine Pilzen, ja? Nie ma, nie ma… Rozkładają
ręce. Hmm… Wcale się nie dziwię, że nie ma. Pewnie
się po lasach przed Niemcami chowają i wychodzą dopiero w
nocy…
Nie było mnie dłuższą
chwilę. Przez ten czas panowie przynieśli z lasu kilka
metrów sześciennych drewna. Dużą, suchą sosnę. Już zdążyli
rozpalić ogromne ognicho. Nic nie mówię, ale widzę, że
pójdzie z dymem polana z pomostem i rzeką, oraz pobliski
lasek. Ale cieplutko! Siedzimy przy ogniu. Panowie wygłupiają
się, ja wpadam w jakiś sentymentalny nastrój. Ostatnia
nasza noc. Została nam jakaś reszteczka whiski, ale coś
nie możemy się z nią rozprawić. Górale nie piją,
Mateusza pobolewa żołądek, mnie nie smakuje. Bosmana jakoś
szybko morzy sen, poszedł do swojego pokrowca i zagrzebał
się w śpiworach. Kuba pokręcił się przy ogniu, to z
przodu, to z tyłu, poogrzewał kurtkę, gołe nogi i pożeglował
na swoją grzędę. Himalaja pobył jeszcze trochę, ale
niedługo.
O tej porze proszę panów,
to ja łapię drugi oddech! Nie chce mi się spać. Na szczęście
Mateo zostaje. - Co z tym twoim samopoczuciem Mateusz?
Zaparzę jeszcze raz miętę, co ty na to. Tam na brzegu
zostało jej jeszcze trochę. Bierzemy latareczkę i idziemy
o północnej godzinie rwać zioła przy księżycu . Wiatr
przegania czarne chmury po niebie, raz zasłaniając, to znów
odsłaniając srebrnozłote światło. Mam już w ręce
spory bukiet. Ach, jak oszałamiająco pachnie. Mięta jest
wilgotna od rosy, która perli się na listkach
przezroczystymi diamencikami. – Chodź Lucy, opłuczemy
ją w rzece, bo może któryś na nią nasikał ...
Przy ognisku piłam różne
rzeczy, ale nigdy ziół. Popijamy gorące z kubeczków i
gadamy o życiu. Wypalamy cały zapas drewna do ostatniej gałązki,
a potem siedzimy jeszcze przy żarzącym się popiele, bo
nie skończyły się nam tematy. Ale brr, zrobiło się
zimno. W czajniczku z miętą już pusto. Znowu ryczą
jelenie. Czas zanurkować do namiotów.
Dzień szósty
Rano budzi mnie warkot
silnika i bluzg. Oho! Wędkarze przyjechali! Znowu bluzg,
tym razem z przekleństwem, że ten cholerny namiot
‘na środku drogi’ rozbity i przejechać nie można.
Słyszę Mateusza, który mówi, że jeszcze właściciel
dosypia, na co znowu bluzg. Orientuję się, że to o mnie
chodzi i mój namiot. Nooo, nie jestem mimozą i nienawidzę
chamstwa, a już zwłaszcza, gdy mnie ono budzi. Wygłaszam
gromko krótkie ‘oświadczenie’, które jest
przeciwieństwem laudacji, ale bez pomocy wulgaryzmów. Znam
je wszystkie, ale nie przydają mi się, bo siła zawiera się
w czym innym. Zrobiło się cicho. Po wyrażeniu swojej
dezaprobaty w estetyce, której panowie wędkarze nie znają
mówię następnie:
- A w ogóle, to dzień
dobry!
- Dzień dobry! – słyszę
pokorną odpowiedź.
No, i o to chodziło. Chyba
panowie wędkarze niewygodnie się poczuli ze swoim
zachowaniem. Okazało się za chwilę, że dołożyli starań
i udało im się przejechać, omijając i mój namiot i
wszystkie wysunięte linki. A gdy za chwilę podjechał nasz
wczorajszy pan od silnika do łódki i Kuba z Mateuszem
poszli mu pomóc, jak staremu znajomemu, to gapili się
zdezorientowani z głupimi minami.
Przed Bełdanami Krutynia
rozlewa się szeroko tworząc rozległe, zalane wodą bagno.
Jest piękna pogoda, ciepło i zacisznie. Duże liście
grzybieni pokrywają błękitne przestrzenie, gdzie
wygrzewają się łabędzie i kaczki krzyżówki. Chętnie
bym tu trochę została, ale panowie szukają wyjścia na
jezioro. Jeszcze paręset metrów i wypływamy na szeroką,
wodną przestrzeń zasnutą leciuchną jesienną mgiełką.
Buja. Wiatr, tak ze 3
stopnie, ale gdy przybiega szkwał, to czwórkę mamy jak
nic! Woda wypiętrza się i płynięcie staje się fajną
zabawą, bo obraca nas na szczytach fal, jak w tańcu. Nie
jest niebezpiecznie. Poza tym trzymamy się dość blisko na
wszelki wypadek. Ale wiatr słabnie i w komfortowych
warunkach, w ciepłym słońcu dopływamy do Rucianego w
okolice śluzy Guzianka. Tu już stoją samochody, które
czekają na załadowanie kajaków. Potem idziemy zjeść
ostatni wspólny posiłek do smażalni ryb na górze.
Mateusz wyjmuje album. Zapomniany prezent urodzinowy.
Mateo poprzedza wręczenie krótkim
wstępem, że oto.. i dlatego.. i z najlepszymi życzeniami..
Ale sprawiamy niespodziankę! Bosman jest zaskoczony i
bardzo się wzrusza, jakaś przezroczysta kropelka kapie mu
z oka.
Żeby utrzymać atmosferę spływu,
do książki została wpisana dedykacja :
„Miej zawsze wiarę w
przyjaciół i nieustannie podążaj za Swoim
Ptakiem”…
Kuba opatruje to rysuneczkiem
będącym- coś jakby wizerunkiem dzięcioła rażonego
piorunem.
I to koniec. Górale zawracają do gór,
my z Himalają i Bosmanem zostajemy jeszcze jeden dzień u
Wojtka w Koczku.
|